Od rana mam tak zdumiewająco dobry humor, że aż zaczęło to rodzić moją podejrzliwość. Jako, że upadki z wysoka są bolesne, tak popadnięcie w przygnębienie po takim szale dobronastrojowym, jaki mam dzisiaj będzie w dwójnasób przykre. No, ale po co martwić się na zapas?
Spoglądam na moją hodowlę rzeżuchową i paszcza cieszy mi się sama. Jeżyka, który nosi uprawę zieleniny na swym grzbiecie nabyłam kilka lat temu w jakimś hipermarkecie - rozczulił mnie wtedy zupełnie.
Na taką małorolną zabawę pozwalam sobie dość rzadko - niestety zapach jaki wówczas unosi się w mieszkaniu jest na tyle uciążliwy, że wygrywa z moim apetytem na kromkę razowca z masłem i "świeżo skoszoną" rzeżuchą. Kto nie próbował - niech żałuje - albo lepiej spróbuje jej lekko ostrego i specyficznego smaku. Wystarczy na płaskim talerzyku rozłożyć warstwę waty, 'rozlać' na to podłoże nasiona rzeżuchy, namoczone przez kilka godzin w szklance wody (wraz z nią) i podlewać uprawę raz dziennie, tak aby watka była cały czas wilgotna. Po kilku dniach będziemy mieli zielony talerzyk ;)
Zapach, jak już wspomniałam roznosi się wówczas specyficzny, ale raz na jakiś czas - można to przeboleć ;)
Etykiety: ja i moja pracownia