Historia z dreszczykiem

Nazbierało mi się zaległości - wszelkich. Powoli je nadrabiam. 

Dwa tygodnie temu zachorowała moja mama - to co wydarzyło się w tym czasie, w naszych 'kontaktach' ze służbą zdrowia, do tej pory przyprawia mnie o dreszcze. 
Zaczęło się od tego, że mama poczuła się przeziębiona, nie poszła jak co dzień do swojej ukochanej księgarni i została w domu - to nie lada wyczyn, bo mimo 73 lat jest fanką swojego zawodu - księgarz starej daty - i totalną pracoholiczką. 
Kiedy przyszłam do niej, straciła przytomność. Zaliczyłam w swoim życiu chyba pierwszy atak paniki - kompletnie nie wiedziałam, co robić. Przyjechało pogotowie i zabrało mamę na SOR (szpitalny-oddział-ratunkowy - taka zbiorowa 'poczekalnia' na leżąco i pod kroplówką) - po kilku godzinach wypis do domu z zaleceniem zbijania wysokiej gorączki. Lekarz, nazwijmy go nr1 nawet nie osłuchał pokasłującej pacjentki stetoskopem i stwierdził, że mama czuje się znakomicie... Ale to jeszcze wtedy nie wydawało mi się takie istotne - przerażało mnie to, że zapaść i utrata przytomności mogła wynikać z podejrzewanej u mamy od niedawna zatorowości. 

Zbijanie gorączki już na maksa osłabionej mamie znudziło mi się na drugi dzień - wezwałam na wizytę domową lekarza nr2. Diagnoza - zapalenie płuc, konieczny antybiotyk. Po kilku dniach mama zrobiła się niemal 'przeźroczysta', totalny brak efektów leczenia i walki z 40-sto stopniową gorączką, za to po pojawiły się problemy z układem pokarmowym - lekarz nr2 - daje skierowanie do szpitala - w innym mieście, u nas został zlikwidowany. 
Po mamę przyjeżdża transport szpitalny, czyli karetka, jedziemy razem i już gdy wsiadam czuję, że w aucie jest lodowato. Ale nawet nie zdążyłam zareagować, bo na rynku w tył karetki uderza inny samochód. Mamy stłuczkę ;) :DDD O rzesz kurka wodna... !!! W nieogrzewanej karetce czekamy na nową - przez 50 minut! Przykryłam mamę wszystkim, co miałam. Przyjeżdża nowy transport, już ogrzewany i docieramy w końcu do szpitala - na oddział? - Nie, mama znowu trafia na SOR. W rozmowie z dyżurnym lekarzem, który słyszy jaki antybiotyk i w jakiej dawce do tej pory był stosowany okazuje się, że to - cytuję - 'kooońska dawka'. Mam wrażenie, że śnię - czy lekarze kończą jakieś różne szkoły?! Po kilku godzinach czekania pod kroplówką, mama dostaje zgodę na przyjęcie na oddział. Uff... udało się.
Leży tam od kilku dni, ma się coraz lepiej, powoli odzyskuje siły i zdrowie. Ja - stracone nerwy. Nie życzę nikomu takich przygód - choć wszystko dobre, co się dobrze kończy - tak mówią.


Etykiety: