Umarłam, coś w ten deseń

Może nie umarłam, ale dopadło mnie wakacyjno letnie rozleniwienie i luzactwo zupełne. Wróciłam tydzień temu z kolejnego mikro wypadu do Wrocławia z radośnie zakupionymi czerwonymi klapkami, ciecierzycą, paletką cieni do oczu i kolejnymi wrażeniami kulinarnymi z Vegi. Było fajnie, upalnie i z totalnym luzem. Ale to było tydzień temu, a ja do tej pory bujam w obłokach i jakoś trudno mi się ogarnąć. Że o powrocie do regularnej roboty, z uczciwie przeszytymi ośmioma godzinami nie wspomnę.
Żyję - trzeba teraz, no bo kiedy? Jest fajnie i żal tracić ten piękny czas. Więc, gdy mój wewnętrzny głos mówi - zróbmy sobie jeszcze dzisiaj wolne - to ja przecież nie będę się z nim kłócić.
Jest mi lekko :)




Ale bez obaw, wczoraj w sposób stanowczy, acz delikatny zaczęłam powrót do torebkowej rzeczywistości - sesja foto zrobiona, i studyjna, i plenerowa plus filmiki, tak więc za moment wpis torebkowy się objawi.
A na razie serdecznie Was pozdrawiam z wrocławskiej huśtawki i sympatyczny mural z ul.Borowskiej we Wrocławiu podrzucam ;)



Etykiety: